Co do Bregoviča miałem na myśli jego pierwszy etap + muzykę do filmów Kusturicy. Później to już jakaś masowa komercja zaczęła się robić i krzyżowanie z popularnymi w danym kraju piosenkarzami (jak z Kajah i Krawczykiem u nas).
W 1980 roku jak byłem w Jugosławii to pod Rijeką w małej wiosce mieliśmy wypadek samochodowy (wjechał w nas ciągnik rolniczy - kierowca ciągnika był zawinił i był na lekkim gazie) - załatwiło się wszystko z ich milicją żę rolnikowi nic nie zrobili a nam WARTA za wszystko zapłaciła - wyszedł praktycznie nowy maluch. Jako, że wszystko w końcu i dla wszystkich szczęśliwie się skończyło to z 10 dni mieszkaliśmy u starszego małżeństwa. Bardzo sympatyczni ludzie. Oczywiście codziennie rakija robiona przez gospodarza no i codziennie różni sąsiedzi przychodzili, każdy ze swoim wyrobem i każdy do swojego domu zapraszał. Miałem już 19 lat to mogłem oficjalnie spożywać ale po 7 dniach to myślałem, że jestem już uzależniony. Oczywiścia jak już "auto" (Fiat 126p) jako tako nadawało się do jazdy to nie chcieli nas wypuścić a w końcu na drogę dostaliśmy ponad 20 litrów rakiji, która w maluchu w czasie jazdy była wszędzie w buteleczkach, butelkach, słoikach itp.
Na granicy polskiej celnicy i wopiści wogóle nas nie kontrolowali widząc poobijanego malucha (po dachowaniu) no i w tamtych czasach cieszyli się z każdego Polaka, który wrócił do Polski a nie został na Zachodzie.
Do tej pory pamiętam smak tamtej rakiji i potraw wiejskich, choć nazw już nie pamięam.
Po kilku latach, na wyprawie naukowej z Politechniki byliśmy przejazdem w Rijece. Zatrymaliśmy się tam na 4 dni. No to zabrałem kolegę i pojechaliśmy na wieś. Dziadek się popłakał, babcia umarła rok wcześniej. Oczywiście zatrzymali nas tam na trzy dni: rodziców nie była tylko ja z kolegą. Z pierwszego dnia to wogóle nic nie pamiętam, z drugiego to tylko wieczór. W wiosce jeszcze pamiętali turystów z Polski co rozbili sobie malucha, uratowali sąsiada od więzienia i imprezowali przez 10 dni z całą wioską.
Jak wróciliśmy do autokaru to myśleliśmy, że się ucieszą, że się znaleźliśmy a oni nawet nie zauważyli, że nas nie było - też nie marnowali czasu. Widok na kampingu był taki jak by autokar z granatnika ktoś trafił: uczestnicy wyprawy naukowej leżeli wszędzie. w fotelach, na podłodze, w lukach bagażowych, na asfalcie przy autokarze i na trawie gdzie miały być rozstawione namioty a nie było ani jednego bo wszystkie sprzedali
.
À propos alembików miedzianych: w Warszawie na ulicy Targowej chyba 17 powinien jeszcze być zakład wyoblania; jak by sobie ktoś chciał starymi metodami palić okowitę czy gorzałkę to może by tam taki alembik zrobili. Będę za miesiąc w Warszawie to się dowiem (mam gdzieś ich wizytówkę).
Winiarek